Widzieliście już co prawda mądrzejsze widowiska, byliście mocniej przykuwani do ekranu, karmiliście się mniejszą ilością blockbusterowych schematów, lecz bezpretensjonalności "Gniewowi bogów" nie
Kiedy ostatni raz widzieliśmy Billy'ego (Asher Angel) vel Shazama (Zachary Levi), ubrał rodzeństwo w trykoty i stanął na czele superbohaterskiego dream teamu. Dwa lata później heroiczna passa trwa, a katastrofy i zbrodnie to dla latającej rodzinki chleb powszedni. Nawet jeśli etatowe ocalanie Filadelfii nierzadko powoduje ból głowy u miejscowych budowlańców, współobywatele są w bezpiecznych rękach. Nastoletni heros w akcji równa się przeciętna strategia i niespożyty entuzjazm. Ten ostatni nieco opadnie, gdy okaże się, że w przypływie ignorancji Billy złamał magiczną laskę znajomego brodacza (Djimon Hounsou); to właśnie ona dotychczas trzymała w ryzach zagniewanych bogów. Wypuszczone zza krat córy Atlasa: Hespera (Helen Mirren) i Kalypso (Lucy Liu), spróbują odzyskać rodzinną własność, którą podkradła im amerykańska dzieciarnia. Spróbują także, bagatela, odzyskać władzę nad światem. Takich rzeczy nie robi się dzieciom.
Dzieciaki jednak dorastają. Wraz z dojrzewaniem w domu pojawiają się różnice. Lektura do poduszki czy ratowanie białogłowych w świetle księżyca? Przekraczanie imprezowych granic czy magicznych portali? Priorytety, od których głowy pękają i szwankują przyjaźnie, znów okażą się do pogodzenia. Wystarczy trochę przytłumić ego i szczerze pogadać z najbliższymi. Wówczas nawet obawy o bycie ciężarem dla przybranych rodziców i lęk przed ponownym porzuceniem stracą na aktualności. Gratis cenna lekcja o cnotach z prawdziwego zdarzenia: pioruny z palców może i robią wrażenie, lecz serce na dłoni i praca zespołowa sumują się w magię znacznie potężniejszą.
Sami widzicie, morały w "Shazam! Gniew bogów" skopiowano z pierwszej części, a autorzy tekstu (Henry Gayden, Chris Morgan) nie celują w Oscara za scenariusz oryginalny. Lekcja o kroczkach ku dorosłości nie wymaga myślowej rewolucji. Będę się zresztą upierał, że najlepszą energię film ma w osadzonej w codzienności ekspozycji, gdy riposta na szkolnym korytarzu trafi, w kogo trzeba, a nowa licealistka z uśmiechem jak ze snów (Rachel Zegler) zwróci na szaraka uwagę. Wówczas ekran kradnie – zero niespodzianki – Jack Dylan Grazer jako Freddy, najbliższy przyjaciel Billy'ego. Mimika, głos i język ciała chłopaka sugerują ciężkie ADHD, libido zamiast motywacji, a w głowie mieszankę popkulturowych linków i humoru, od której zabolą Was przepony.
Szkoda, że szkolne korytarze znikają tak szybko, a tamtejsze perypetie tracą na ważności. Twórców interesują raczej burzenie budynków i przechwalanie się budżetem. Wówczas motywacje złych bogiń kurczą się do rozmiaru sloganu. Trudno o zapadający w pamięć aktorski błysk, gdy nie ma tekstu, z którym odtwórczynie mogłyby się zmierzyć. Co z tego, że dialogowe starcia opierają się na samogrającej komedii charakterów – kontraście mitologicznej powagi i współczesnych mrugnięć okiem – skoro w scenach akcji konflikt razi inscenizacyjną rutyną. Przypomina grę w wojnę: ktoś ma kartę o większej mocy, ktoś zachowuje więcej kart, bijemy się. Pod tym względem mamy więc do czynienia z DC-Comicsowym średniakiem, w którym nadmiarowe slo-mo i CGI przehandlowane zostały kosztem logicznej przejrzystości widowiska. Reżyser David F. Sandberg w scenach pomyślanych jako najbardziej efektowne nie daje nam zorientować się w przestrzeni. Na ekranie niby trwa wyścig z czasem, bohaterowie skaczą po realnych i cudownych lokacjach, lecz trudno o podtrzymanie stawki, gdy zasady magicznych poczynań raz po raz wyciągane są z kapelusza. W efekcie raczej hałaśliwy niż wystawny finał dłuży się niemiłosiernie, punktów kulminacyjnych jest o kilka za dużo, a walka między dobrymi i złymi przypomina odhaczanie obowiązkowych punktów z filmu, który wielokrotnie już widzieliśmy.
Warner Bros. Entertainment Inc.
W sequelu opowieści o wkraczaniu superbohaterszczyzny w życie geeków popkulturowych szaleństw jest pod dostatkiem. Cyklop, smok i jednorożec? Jest cały ich zwierzyniec. Komnaty życzeń, jabłuszko z rajskiego ogrodu i wszystkowiedzące pióra w największej bibliotece świata? Jak najbardziej. Miasto zamienione w wielki pop-artowy kalejdoskop? Nie inaczej. Pochwała śmieciowego jedzenia i tęczowych słodkości? Poczujecie się jak w domu. Widzieliście już co prawda mądrzejsze widowiska, byliście mocniej przykuwani do ekranu, karmiliście się mniejszą ilością blockbusterowych schematów, lecz bezpretensjonalności "Gniewowi bogów" nie odmówicie. A ta, obok ciężarówki sytuacyjnych gagów i aktorskiego duetu Levi-Grazer, nawet jeśli nie trzyma tego chaosu w ryzach, sprawia, że łatwiej przymknąć na niego oko.